Sami aktorzy są źródłem wielu ciekawostek o Grze o Tron. Na przykład Sean Bean, który w serialu gra Neda Starka zdradził bardzo interesującą informację. Podobno na planie kopał on swoją sztuczną głowę jak piłkę nożną. To dość ciekawe zjawisko – możliwe tylko podczas nagrywania Gry o Tron. Arkus81 ocenił (a) ten serial na: 10. rauf1 Przeczytałem różne zakończenia i chyba nie ma takiego, które uszczęśliwiłoby wszystkich ale w jednym wszyscy się zgadzają, że cały ósmy sezon nie jest uwieńczniem całego Got do jakiego przywykliśmy. Wolałbym już chyba skończyć na 7 sezonie i nadal czekać na 8. Wprowadza to początkowo do powieści pewien dysonans, wszak „Gra o tron” aspiruje do miana powieści fantasy dla dorosłych, względnie realistycznej, bez wszędobylskiej magii, abrakadabrów, hokuspokusów, wywijania różdżkami. A także bez tematów tabu, więc nie zabraknie przemocy, ucinanych głów, seksu – nawet z Szmergiel_filmweb Moim zdaniem fenomen gry o tron tkwi w genialnych dialogach, połączonych ze świetną grą aktorską, a także w wielowątkowości. Jednak dialogi są najważniejsze, to one zwróciły moją uwagę na ten serial bardziej niż na inne. Odpowiedz 2014-04-13 15:01:15. lipa3000 ocenił (a) ten serial na: 8. Podstawka dedykowana grze o Tron – sprawdź opinie i opis produktu. Zobacz inne Akcesoria do gier, najtańsze i najlepsze oferty. Wyścigi Samochodowe gry. Gra planszowa Ravensburger Labyrinth. Monopoly. Azul. Rising SUN. Sagrada gra. Ravensburger Horrified od 99,92 zł Sprawdź lub napisz opinię Wiek od 10 lat, Przewidywany czas gry Do 1 godziny. Porównaj ceny w 26 sklepach. QNiJ0. Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres na własną odpowiedzialność! Tekst zawiera spoilery z 8. sezonu „Gry o tron”. Sprawdź nasze wideo z omówieniem finału „Gry o tron”: Jeśli miałabym określić jednym słowem 8. sezon „Gry o tron”, byłoby to: DRACARYS. Smoczy ogień strawił to, co na morzu i lądzie, a także część fanowskich serc. Dyskusja o tym, jak bardzo zły jest nowy sezon hitu HBO rozgorzała na tyle, że powstała petycja, w której widzowie domagają się nakręcenia na nowo ostatnich odcinków żądaniem, uargumentowanym tym, że twórcy – rzekomo – udowodnili, że są żałośnie niekompetentnymi scenarzystami, gdy nie mają materiału źródłowego (np. książek), a seria zasługuje na ostatni sensowny sezon, podpisało się ponad 1,2 mln osób. I chociaż mam mieszane uczucia co do finałowego sezonu „Gry o tron”, takie podejście wydaje mi się trochę niesprawiedliwe. Trudno mi się przy okazji nie zgodzić z opinią Internetowego Nerdofila, który stwierdził, że wyobrażenia o tym, jak potoczy się „Gra o tron” obrosły teoriami, a może raczej życzeniami danych widzów. To oni, tworząc kolejne spekulacje, niesamowite historie i rozwiązania już istniejących wątków, mówiąc wprost „nakręcili się” na to, co ich oczywiście nie mieć zastrzeżeń do 8. sezonu, zwłaszcza w kontekście samego finału, co automatycznie – przynajmniej dla mnie – nie oznacza, że nie można było dobrze się bawić podczas seansu tej serii. Bo nawet jeśli wziąć pod uwagę, że: Tyrion stał się cieniem dawnego siebie i jest zbyt pokornyVarys odżył na chwilę w 4. i 5. odcinku po to, by za chwilę umrzeć taktyka ludzi w bitwie o Winterfell była… zaraz, jaka taktyka? Nocny Król i Wieczna Zima okazały się wydmuszką Daenerys oszalała jednego smoka da się zabić kilkoma strzałami, co nie przeszkadza drugiemu obrócić w proch Królewskiej Przystani i Czerwonej Twierdzy z lekkością baletnicy (dosłownie, wyglądało to jak gra w Jengę…) Brienne została paskudnie wykorzystana, więc trzeba trochę odszczekać to, czym nakarmiły nas pierwsze odcinki, a więc „siłą kobiet” Bran wciąż żyje i ma się dobrze (za dobrze) to wciąż jest ta „Gra o tron”, na której nowy sezon czekaliśmy dwa lata, a na samo zwieńczenie historii prawie dekadę. Trudno nie wspomnieć też o świetnych momentach takich jak: scena z Sansą i Tyrionem w trakcie Wielkiej Bitwy i cała sekwencja po niejpasowanie Brienne na rycerzawątek Jona Snowa, który zyskał w moich oczach w tej serii dzięki wierności swoim przekonaniom,przemiana Sansy, która chce walczyć o swoją rodzinęBran mówiący Theonowi, że jest dobrym człowiekiem i oczywiście, a to chyba najlepsze, memy zalewające internet…Najważniejszą kwestią, która spędzała fanom sen z powiek, pozostawało oczywiście pytanie - kto wygra tytułową grę o tron, a więc zasiądzie na Żelaznym Tronie? I tutaj możemy poczuć się zaskoczeni, bo gdyby chcieć odpowiedzieć zgodnie z prawdą i dosłownie na drugi człon pytania, można powiedzieć po prostu: nikt. Żelazny Tron został zniszczony przez smoka Daenerys, Drogona, który zionął ogniem, a ten stopił kilkusetletni atrybut władzy nad Siedmioma (teraz już Sześcioma) Królestwami. Nowy król, czyli Bran okrzyknięty Kalekim, jak złośliwie sugerowały memy odnoszące się do przecieków dotyczących fabuły finałowego odcinka, wcale zresztą Żelaznego Tronu nie potrzebuje. Potrzebował za to śmierci Daenerys (a trzeba wiedzieć, że istnieje teoria zakładająca, iż Bran przechytrzył wszystkich i jego postępowanie miało zapewnić mu władzę w Westeros). I to właśnie śmierć Matki Smoków jest siłą napędową paskudnego happy endu, w którym to wcale nie zasztyletowana Targaryenówna jest postacią tragiczną. A jej morderca - Jon bękart, który ostatecznie okazał się prawowitym dziedzicem tronu - przynajmniej jeśli założyć, że należał się on Targaryenom, a nie Lannisterom - w którego żyłach płynie ta sama krew co w żyłach Daenerys, został wykorzystany przez wszystkich. I jak zwykle sam przełożył dobro innych nad swoje własne, pozostając naiwnie, a może bohatersko wierny swoim przekonaniom. Działania Sansy, Tyriona, a nawet Varysa doprowadziły do podjęcia ostatecznej decyzji - aby wyzwolić Westeros, musi zabić Dany, której udało się zdobyć Czerwoną Snow, targany sprzecznymi uczuciami, a właściwie rozdarty pomiędzy sercem a rozumem, wbija sztylet w brzuch tej, przed którą klęknął. Tym samym poświęca swoją miłość dla wyższych celów i staje się w pewnym sensie królobójcą. Te wyższe cele to oczywiście pokój na świecie, w którym żyją dobrze znani nam bohaterowie, a także - jak zapewne założyli twórcy „Gry o tron” - spokój ducha widzów. Po zniszczeniu przez Daenerys Królewskiej Przystani, Czerwonej Twierdzy i zabiciu masy niewinnych ludzi, kiedy już wojska Cersei się poddały oraz zabiły dzwony, nie sposób było darzyć rozszalałą kobietę sympatią. Zemsta na żądnej władzy białowłosej Khaleesi miała przynieść ulgę. Poza tym fani mogli odnieść wrażenie, że większość, która - przynajmniej w teorii - dbała o ogólnie pojmowane dobro (czyli Tyrion, Sansa, Arya, Brienne) dostała to, czego chciała i za swoje trudy została wynagrodzona. Sansa zyskuje autonomię Północy, Tyrion nadal ma pełnić funkcję namiestnika króla, Brienne wraz z Davosem, Samem i Bronnem zasiadają w królewskiej radzie, Arya rusza na zachód od Westeros, chcąc sprawdzić tereny, których nie ma nawet na mapach... A Jon? Cóż tam, że zostanie zesłany do Nocnej Straży, przecież jest przyzwyczajony do tego, by cierpieć za miliony. Chyba nikt już nie pamięta, że zgodnie z ideą popierająca zajęcie tronu przez Daenerys, to właśnie on powinien teraz dostać koronę. Taka propozycja nawet nie pada, chociaż wcześniej wydawała się jedynym rozwiązaniem, poza pozbyciem się Daenerys. I zdaje się, że głównym powodem jest nieustępliwość Szarego jaki musiał ponieść Jon, a także podłość, z jaką w imieniu większego dobra postąpili jego bliscy, w teorii oddani mu ludzie, są zbyt wielkie, bym mogła traktować ten nieudany koniec jako prawdziwy happy end, chociaż tak odbieram zamysł twórców. Musiała być ofiara, musiał być kat, tylko wydaje się jakby koniec końców to była jedna i ta sama osoba. Być może - do czego przyzwyczaiła nas przez lata „Gra o tron” - na tym ma teraz polegać jej okrutność. Trup już nie musi ścielić się tak gęsto jak kiedyś, a przerażać i zaskakiwać ma nieuchronność losu. Jeśli tak, to na koniec, może i będąc spóźnionym, należałoby się zastanowić, na ile dobro w „Grze o tron” jest dobrem, a na ile zło złem, jeśli te oba - nazwijmy to światy - rządzą się tymi samymi prawami. Jestem pewna, że Jon Snów miałby na to jedną odpowiedź: się ostatecznie dogadać. Bo mnie, tak jak i jego, ten finał z niczym nie zostawił. Nawet jeśli przyniósł odpowiedzi na wątpliwości, których mnóstwo było przed finałem. Opinie Opinie 21 maja 2019, 13:32 Wojna o żelazny tron dobiegła końca i wiemy już, kto na nim zasiadł. Prawdziwe pytanie brzmi jednak – czy finał Gry o tron jest faktycznie aż tak słaby, żeby znienawidzić z jego powodu GoT jako całość? 20 maja 2019 roku to data, która w kalendarzu popkulturowym zamyka pewną epokę. I nie jest to jakieś górnolotne hiperbolizowanie, do którego mamy w dzisiejszych czasach tendencje, zwłaszcza w internecie. Serial Gra o tron to fenomen, który zmienił oblicze fantastyki. Wprowadził ją na salony, pokazując dotąd kompletnie niezainteresowanym tym gatunkiem osobom, że nie chodzi w nim tylko o smoki, rycerzy i magię, że elementy paranormalne często stanowią jedynie tło dla kompleksowo zarysowanych krajobrazów politycznych, intryg dworskich, wiarygodnie nakreślonych i rozwijających się często w nieprzewidywalny sposób w trakcie kolejnych wydarzeń bohaterów oraz ciekawych interakcji między postaciami. Warto pamiętać o tych zasługach Gry o tron i oceniać ją przez pryzmat całości, a nie wyłącznie jej ostatnich dwóch sezonów. O tym, jak daliśmy się nabrać, że to Ned Stark jest głównym bohaterem tego serialu. Jak przez osiem lat dzieciaki Starków dorastały na naszych oczach. Jak Daenerys ze stłamszonej przez brata dziewczynki zmieniła się w prawdziwą królową. Jak w finale pierwszego sezonu z trzech ogarniętych przez ogień jaj wykluła się magia, która powróciła nie tylko do Westeros i Essos, ale także do naszych serc. TEN TEKST NIE ZAWIERA SPOILERÓW Choć wspominamy tu o emocjach, jakie wzbudził finał serialu, i o tym, jak zmieniały się tendencje w budowie scenariusza, nie dowiecie się, kto zginął, kto przeżył i czy ktoś w końcu zasiadł na Żelaznym Tronie. Jeśli jeszcze nie widzieliście finału, nie popsujemy go Wam. Pamiętacie, jak myśleliście, że to o nim jest ten serial? Albo że w ogóle będzie w tym serialu? Nieważne, jak zaczynasz, tylko jak kończyszWarto o tym pamiętać, przełykając gorzkie rozczarowanie, jakim okazał się finałowy sezon. Rozczarowanie, którego mogliśmy się tak naprawdę spodziewać. Już w siódmej serii natężenie absurdów, idiotycznie zamykanych wątków czy taniego efekciarstwa było niebotycznie wysokie. Że wspomnę tylko o całym wątku w Winterfell, którego rozwijanie wymagało skrajnego ogłupienia Littlefingera, Sansy i Aryi; o operacji pozyskiwania żywego trupa za murem, która bardziej przypominała campowe przygody Drużyny A niż Grę o tron; czy o sposobie, w jaki zamknięto wątek Żmii. Ja się na pewno spodziewałem i odpowiednio przytemperowałem swoje oczekiwania. Dzięki temu przez większość ósmego sezonu bawiłem się umiarkowanie dobrze, przyjmując ze stoicyzmem kolejne głupoty i nie do końca rozumiejąc, czemu wiadra pomyj wylały się w sieci dopiero teraz, a nie dwa lata wcześniej, gdy poziom wcale nie był lepszy. W końcu jednak, przy piątym odcinku, i moje granice tolerancji zostały przekroczone. Całe przygotowanie mentalne szlag trafił, gdy przy kolejnym poprowadzonym skrajnie idiotycznie wątku wysiadłem, musząc aż przerwać seans w połowie i rozchodzić żenadę. Oraz napisać prawie trzy tysiące słów narzekań na bzdury, jakimi raczyli nas scenarzyści. Ósmy sezon na tym etapie był porażką spektakularną i nie widziałem sposobu, żeby ostatni odcinek mógł jeszcze uratować tego uparcie lecącego w dół, pozbawionego skrzydeł smoka przed marnym końcem. I faktycznie finałowy odcinek finałowego sezonu nie zapobiegł katastrofie. Niestety, twórcy rozegrali otrzymane karty w najgorszy możliwy sposób i serial, który przez pierwsze sezony zachwycał łamaniem zasad oraz brutalnością, z jaką traktował swoich bohaterów, ostatecznie zaoferował wyjęte z najtańszych czytadeł, cukierkowo szczęśliwe zakończenie. Szkoda... Gdyby połowę uwagi, jaką przeznaczono na dopieszczanie smoków, poświęcono scenariuszowi, być może nie moglibyśmy do dziś przestać piać z zachwytu. Zło zostało pokonane, wojny i konflikty zażegnane. Złoczyńcy zginęli, bohaterowie za swą szlachetność otrzymali nagrodę – jeśli nie taką, jakiej jawnie pragnęli w danej chwili, to taką, która – znając ich charakter – zapewni im najszczęśliwsze kolejne lata życia. W odcinku pojawiła się tylko jedna scena, która miała potencjał rozedrzeć serca fanów śledzących od ośmiu lat wędrówkę Smoczej Królowej. Jednak z powodu skrajnie nieudolnego prowadzenia postaci w tym sezonie oraz sztampowej egzekucji również i ona nie zdołała zrobić odpowiedniego wrażenia i jej ładunek emocjonalny całkowicie się rozmył. Ładne? Ładne. Miało sens? Ni cholery. I tak z całym sezonem. W efekcie, po ośmiu latach najpierw zachwycania się, a potem irytowania i denerwowania, ostatecznie otrzymaliśmy finał, który roztrwonił całe nasze zaangażowanie. Oglądając lubiane postacie (bo te nielubiane zostały przecież co do jednej pozabijane, aby przypadkiem nie stanęły na drodze do nowego raju), z którymi zżyłem się, przez osiem lat śledząc ich porażki i zwycięstwa, chwile szczęścia i trwogi, będąc w pełni świadom, że to nasze ostatnie spotkanie – nie czułem kompletnie nic. To jest mój najważniejszy zarzut wobec ósmego sezonu Gry o tron. Nie głupoty, skróty fabularne, traktowanie widza jak śliniącego się na widok smoków i niemyślącego idioty. To, że zdołał zniszczyć całą emocjonalną więź, jaką odczuwałem z Westeros oraz jego wybranymi mieszkańcami przez prawie dekadę życia. ZGNIŁE POMIDORY W serwisie Gra o tron jako całość ma średnią ocenę 90%. Przy kolejnych sezonach widnieją naprawdę wysokie liczby, od 91% dla pierwszego do 97% dla czwartego. Sezony od piątego do siódmego wciąż zgarniały fenomenalne noty, po kolei 93%, 94% i znowu 93%. Tąpnięcie w odbiorze nastąpiło dopiero w sezonie ósmym, kiedy ocena „zjechała” do 67%. Także wewnątrz samego ósmego sezonu oceny spadały z czasem. Pierwszy odcinek dostał 92%, a ostatni już tylko 48%. Oczekiwanie na 2. sezon "Euforii" trwało ponad dwa lata, ale poprzedni finał nie pozostawił widzów z tak wieloma pytaniami. Teraz było zupełnie inaczej - otrzymaliśmy jeden mocny cliffhanger i serię przerwanych niemal wpół słowa jest to współcześnie nic nietypowego, nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że "jedynka" została zamknięta ze znacznie większą gracją, a przecież i wówczas nie oszczędzono kilku co w finale z pewnością się udało, to zakończenie sztuki Lexi i - zgodnie z moimi przewidywaniami - pierwsze kroki na drodze do odbudowania jej przyjaźni z Rue. Wspomniana sztuka miała szansę dotrzeć do bohaterki jak nic innego i ewidentnie wpłynęła na jej postrzeganie siebie samej. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że Levinson zdecydował się w błyskotliwy sposób zakpić z samego siebie - wiecie, ten absurdalny poziom artystyczny szkolnego przedstawienia wygląda jak świadomy dowcip, kpina z własnych artystycznych ambicji i skłonności do nadmiernej estetyzacji (swoją drogą - o ile 1. sezon prezentował się naprawdę nieźle o tyle 2. to prawdziwy audiowizualny haj).Chyba mało kto przewidział, że w finale dojdzie do otwartej strzelaniny, w której udział weźmie... Popielnik - choć pewne było, że Fez będzie chciał wziąć na siebie winę brata. Scena wkroczenia grupy szturmowej do mieszkania dilera dostarczyła emocji, ale ten rozwój wypadków będziemy mogli ocenić dopiero wówczas, gdy poznamy jego tym finał zostawił swoich bohaterów nieco porzuconych (Kat, wątek Laurie), fundując widzom sporo scen-zapychaczy: piosenka granego przez Dominika Fike'a Elliota - swoją drogą, napisana przez Zendayę i Labrintha - zajmuje blisko pięć serialowych minut; zdecydowanie zbyt wiele razy widzieliśmy też płaczącą Rue odczytującą mowę po śmierci jednak 2. sezon "Euforii" dostarcza wrażeń i znakomicie napisanych odcinków - oby ich stosunek do tych słabszych okazał się w przyszłości znacznie większy. Ostatni sezon „Gry o tron” był jednym z najgorszych w historii współczesnej telewizji. Nie ma wielkiego sensu udawać, że jest inaczej. Przed adaptacją „Pieśni lodu i ognia” nie brakowało oczywiście innych seriali, które pożegnały się ze swoimi fanami w sposób niegodny. Żadna z nich nie osiągnęła jednak tak olbrzymiego znaczenia dla światowej popkultury jak „Gra o tron”. Co siłę rzeczy sprawiło, że upadek produkcji HBO z piedestału był tym słabość finałowego epizodu nie była niczym zaskakującym dla widzów śledzących cały 8. sezon. Mowa bowiem o bardzo nierównych sześciu odcinkach, w których już wcześniej nie brakowało problematycznych momentów. A przecież pierwsze symptomy spadku jakości serii sięgają czasów 5. części. Dlaczego więc fani wracają do sezonów 5-7, niektórzy bronią fatalną Bitwę o Winterfell, a o finałowym odcinku wszyscy chcą zapomnieć? Na pewno ważnym powodem takiego stanowiska jest swoiste zmęczenie materiału. Widzowie „Gry o tron” długo przyjmowali taktykę zbywania wszystkich krytycznych głosów za pomocą argumentu: „Wszystko zmieni finał”. Obietnica zakończenia, jakiego świat nie widział, miała olbrzymi wpływ na stosunek do słabszych elementów serialu. A była też dodatkowo wzmocniona faktem, że nawet czytelnicy książek nie wiedzieli, co się można było mówić: „Daenerys za długo siedzi w Zatoce Niewolników, ale jak już przypłynie do Westeros, to...”, „Jak Jon Snow w końcu zostanie królem Północy, to...”, „Nadal nic nie wiemy o Białych Wędrowcach, ale jak Nocny Król zaatakuje, to...”. Siła wyobraźni ukrytej za tymi wielokropkami jest nie do przecenienia. W pewnym momencie serial zaczął jednak niechybnie zmierzać ku końcowi. Coraz mniej pozostawało ukrytego za zasłoną tajemnicy, coraz więcej istotnych dla fanów wątków trafiało do kosza, a Benioff i Weiss coraz chętniej szli na skróty. Fandom „Gry o tron” długo żył nadzieją i dlatego poczuł się podwójnie zdradzony, gdy ujrzał jak wielką katastrofą okazał się 8. sezon. A reakcje aktorów też nie pomogły. Można czasem odnieść wrażenie, że obsada serialu HBO również podzieliła się w swojej ocenie finału. Na YouTubie łatwo znaleźć kilka kompilacji rozmaitych wywiadów, w trakcie których aktorzy z „Gry o tron” pośrednio lub wprost wyrażają swoje niezadowolenie. Wiele z tych cytatów można jednak interpretować dosyć swobodnie. Ale fani chętnie odczytywali w nich emocje, których sami doświadczali. Bo potrzebowali zrozumienia i poczucia bliskości, a bynajmniej nie otrzymali go od reszty aktorów wypowiadających się w krytyce gwiazdy przyjęły wspólną taktykę w odpowiedzi na niechęć fandomu. Zaczęli więc rozgłaszać, że „Gra o tron” nigdy nie miała szans zadowolić wszystkich. A widzowie narzekają, bo nie dostali tego, czego chcieli. Nawet rok po premierze grająca Melisandre Carice van Houten promuje taki punkt widzenia. Co w oczywisty sposób jest postawieniem dyskusji o 8. sezonie na głowie i mieszaniem dwóch zupełnie różnych kwestii. I nie ma znaczenia, że oddolna inicjatywa fanów w postaci popularnej petycji, żeby jeszcze raz nakręcić ostatnie odcinki, była gestem tyleż bezradnym, co nieco obraźliwym wobec osób pracujących przy 8. odsłonie. Ciężka praca nie zwalnia z odpowiedzialności i nie chroni przed krytyką. Zdradzeni przez scenarzystów, niepewni aktorów i podejrzliwi wobec zapowiedzianych spin-offów. „Gra o tron” nie doczekała się hucznie obchodzonej rocznicy, bo tu bardziej pasowałaby stypa. I to chyba największy problem HBO na następne miesiące. W fandomie pozostało niewiele energii nawet do prowadzenia sporów na temat losów Daenerys, Jona czy królowania Brana. Nie licząc pojedynczych przypadków, gdy George Martin postanawia przypomnieć światu, ze nadal ciężko pracuje nad „Wichrami zimy”, zainteresowanie marką w dużej mierze przecież internetu nie zalały dzisiaj ani radosne wspomnienia z finału „Gry o tron”, ani dziesiątki wiadomości, dlaczego 8. sezon jest najgorszym dziełem w historii telewizji. Zamiast tego serialowi HBO naprzeciw w 1. rocznicę jego zakończenia wyszły cisza i zapomnienie. A to pod wieloma względami jeszcze gorzej. I stacja musi wyciągnąć z tego jakieś wnioski, jeśli chce sukcesu „House of the Dragon”. Gra o tron przechodzi do historii. Po ośmiu długich latach, 73 odcinkach i niezliczonej ilości zwrotów akcji od dawna zapowiadana zima w końcu nadeszła. Twórcy serii - David Benioff i Weiss - postawili w ostatnim sezonie na pozbawione wszelkiej logiki rozwiązania, aby w odcinku pt. "The Iron Throne" zafundować nam słodko-gorzki finał, którego chyba żaden z fanów nie byłby w stanie przewidzieć. Jeśli śledziliście wszystkie odcinki finałowego sezonu, to istnieje duża szansa, że po części byliście już pogodzeni z tym że finał jednej z najważniejszych produkcji w historii telewizji nie sprosta oczekiwaniom. Tym z was, którzy potrzebują jeszcze trochę ponarzekać na scenarzystów czy fakt, że bohaterom "odebrano rozum i godność" polecam tekst kolegi Radka, który stwierdził kilka dni temu, że "z serialu została wydmuszka", a pozostałym gratuluję, że dotrwali do końca. Będąc zaledwie kilkanaście minut po seansie ostatniego odcinka nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie z pełnym przekonaniem na stawiane już w memach pytanie "czy na taki finał warto było czekać osiem długich lat?", ale w 73. odsłonie serii nie zabrakło wielkich momentów i charakterystycznej ścieżki dźwiękowej, którą usłyszeliśmy dzisiaj po raz ostatni. Wybrałem dla was najważniejsze momenty trwającego ponad 75 minut odcinka, którego zwieńczeniem była nieco spokojniejsza wersja "Pieśni Lodu i Ognia". Pożegnanie z Daenerys Targaryen Jeśli była w serialu jakaś postać, za którą trzymałem kciuki od kilku ostatnich sezonów to do czasu przedostatniego odcinka serii była nią właśnie Dany i wcielająca się w rolę Matki Smoków Emilia Clarke. Po tym, jak z pomocą smoka zdecydowała się - z niejasnych powodów - spalić miasto i niewinnych mieszkańców (w tym kobiety i dzieci) było jasne, że za takie zachowanie prędzej czy później spotka ją kara. W ostatnim odcinku szybko dowiadujemy się, że klęska Cersei Lannister to dla chcącej uwolnić cały świat spod władzy "tyranów", Daenerys zdecydowanie za mało. W swoich ostatnich słowach wypowiedzianych przy Żelaznym Tronie mówi o wizji " świata idealnego" i próbuje przekonać do nich rozwścieczonego Jona. Ten doskonale zdaje sobie jednak sprawę, że jeśli Dany przeżyje to "szczęśliwy koniec" dla rodu Starków będzie niemożliwy. Zabrakło mi w tej scenie "ostatniego słowa" z ust umierającej na barkach ukochanego Matki Smoków, ale dostaliśmy przynajmniej smoka, który raz na zawsze zakończył spór o Żelazny Tron. Hell yeah! Jon Snow dostał finał, o który się nie prosił Pamiętacie aktualne jeszcze kilka sezonów temu hasło "You know nothing Jon Snow"? - wtedy wszystko było dla Jona łatwiejsze. Informacja o tym, że to właśnie on jest prawowitym namiestnikiem Żelaznego Tronu, zapoczątkowała cykl wydarzeń, które doprowadziły bohatera z powrotem do Nocnej Straży. W ostatnim odcinku serii Snow nie dość, że wbił sztylet w serce ukochanej, to musiał pożegnać się z rodziną i na zawsze opuścić rodzinę i przyjaciół. Jedynym pozytywnym momentem, który sprezentowali Jonowi twórcy serii, jest spotkanie z ukochanym wilkiem albinosem. Scena, o którą prosiło wielu fanów, z pewnością zostanie doceniona, ale mimo to wydaje mi się, że Snow zasłużył przez ostatnie lata na trochę więcej niż wieczna warta w Nocnej Straży, która w zasadzie nie ma już racji bytu. Tyrion - złych decyzji ciąg dalszy Zdecydowana większość doskonale zdawała sobie sprawę, że najgorszy z koszmarów Tyriona prędzej czy później stanie się rzeczywistością. W finałowym odcinku potwierdza się to, czego zwiastun dostaliśmy już w ubiegłym tygodniu - Cersei i Jamie giną we wspólnym objęciu pod gruzami zamku, a Tyrion zostaje ostatnim żyjącym przedstawicielem rodu Lannisterów. Trwające kilkanaście sekund zbliżenie na pogrążonego w płaczu Tyriona zrobiło robotę do tego stopnia, że nawet ja sięgnąłem wtedy po chusteczki. W pierwszych sezonach Tyrion był uwielbiającym wizyty w burdelach, nieszanowanym nawet przez własnego ojca karłem, ale z każdym kolejnym odcinkiem jego rola w serialu była coraz bardziej znacząca. Niestety w ostatniej odsłonie serii, passa złych decyzji Tyriona się nie kończy, ale mimo to udaje mu się wyjść z tytułowej "Gry o tron" w jednym kawałku. Na pocieszenie dostaje też nową posadę w roli doradcy Króla Brana - całkiem niezły finał. Niemożliwe? A jednak! Bran Stark wygrywa Grę o tron Postać najmłodszego z rodu Starków była prawdopodobnie najbardziej tajemniczą w finałowym sezonie. Podczas gdy przed premierą finałowego sezonu fanom wydawało się, że nieograniczona wiedza chłopaka będzie miała znaczący wpływ na losy pozostałych bohaterów, Bran przez cały czas pozostawał z tyłu. To jeden z głównych powodów, dla którego finałowy odcinek jest tak zaskakujący. Chłopak, który większość swojego czasu spędził gadając z wronami pod majestatycznym drzewem, dostaje koronę. Argumenty, które padają z ust Tyriona w momencie wyboru nowego króla brzmią może i sensownie - "poddanych nie jednoczą flagi czy wielotysięczne armie, ale historia" - ale do jasnej cholery... to nie tak miało być! Czekam na oficjalne przeprosiny od twórców, bo tym razem przesadzili. To już jest koniec. Abstrahując od nastroju, w jakim pozostawiały mnie kolejne odcinki finałowego sezonu, niesprawiedliwe byłoby napisać, że ostatnie 115 minut jednej z największych produkcji telewizyjnych dekady są totalną porażką. W odróżnieniu od wcześniejszych pięciu odcinków, po seansie, których towarzyszyło mi głównie rozgoryczenie, tym razem skończyło się na niedosycie, a to już zmiana na lepsze. Czy można było zamknąć trwającą od ponad ośmiu lat historię lepiej? Jasne, że tak, ale najpierw twórcy musieliby raz jeszcze usiąść nad scenariuszem wszystkich poprzednich odcinków finałowego sezonu. Tak, aby całość miała większy sens i była zrozumiała dla fanów. Ostatni w historii serii odcinek dostaliśmy w momencie, w którym ponad milion osób podpisało w Internecie petycję o ponowne nakręcenie ósmego sezonu. To najlepszy dowód na to, że w tym roku zdecydowanie coś nie zagrało i może to i dobrze, że nie będzie już nic więcej. Po tak rozczarowującym sezonie, znalazłoby się wielu fanów, którzy na wiadomość o kolejnych odcinkach powiedzieliby po prostu "dość". Zobacz też: "Gra o tron" w liczbach

final gry o tron opinie